Jesienią, kiedy grzybów był dostatek, uznaliśmy z Jackiem Kurczewskim, że warto by namówić naszych polityków z UD i KLD, żeby nie tyle się połączyli, ile zrobili coś nowego, a mianowicie wielką, potężną i dynamiczną partię środka dla wszystkich, którym dotychczas niekoniecznie chciało się uczestniczyć w polityce, a którzy po wrześniowych wyborach ocknęli się rano z pewnym niesmakiem.
Marcin Król
Tekst został wydrukowany w „Res Publice” w 1994 roku.
Zbiór publicystyki Marcina Króla z lat 1979-2007 ”Styl myślenia. O Polsce i Europie z odwagą” dostępny jest w księgarni internetowej Res Publiki.
Image may be NSFW.
Clik here to view.
Myśl ta spotkała się z niejaką życzliwością liberałów i tak zwanych określonych kół w Unii Demokratycznej, a ja uznałem, że nieźle nadaję się do roli akuszera, skoro uprzednio nie obrałem kariery politycznej i wiadomo było, że nie mam na to ochoty (propozycje miałem, a jakże, ale wystarczy powiedzieć, że z różnych względów mi się nie chciało). Z niejakim więc zdumieniem dowiedziałem się wkrótce potem z gazet, że Leszek Balcerowicz, ksiądz Józef Tischner i ja mamy być bądź to liderami nowej partii, bądź to przedstawicielami trzeciej siły – tych, co dotychczas byli bezpartyjni. Przydzielano mi nawet specjalne frontowe zadania, jak na przykład – ściągnąć do partii inteligencję. Balcerowicz miał ściągnąć biznesmenów, a ksiądz Tischner zapewne księży lub katolików.
Oszołomiony tymi propozycjami nieco się tylko dziwiłem, że dużo jest o nich mowy w prasie i w publicznych wystąpieniach, a do mnie nikt nigdy o niczym niczego nie powiedział, ale, cóż to! – jak kariera to kariera. Jacka Kurczewskiego – widać bezpodstawnie – zaliczono do liberałów, bo jemu żadnych propozycji w prasie nie złożono. Proponowano mi nawet udzielenie kilku wywiadów, jak to zakładam nową partię, ale zręcznie ich uniknąłem, bo trudno byłoby mi powiedzieć o czymś, czego ani przez moment nie robiłem, a żal mi było tej sławy, która rosła z dnia na dzień. Z całego świata napływały od życzliwych wycinki prasowe. A to „Neue Züricher Zeitung”, a to „New York Times” pisały, że mam być ważnym człowiekiem w nowej partii, a ponadto, że jestem wybitnym intelektualistą. Nie zamierzałem przeczyć zwłaszcza tej drugiej opinii.
Jednak Marcinem Feliksem Krullem udało mi się pobyć tylko z dziesięć tygodni, bo niedługo przed Bożym Narodzeniem spotkali się Tadeusz Mazowiecki z Donaldem Tuskiem i oświadczyli, że nikt im więcej niepotrzebny, a mówienie o trzecich siłach w nowej partii, jaka powstanie po połączeniu ich ugrupowań, jest zbędne. Zostałem więc zwolniony w tym samym trybie, jak mnie powołano – w gazetach. Co gorsza, nie dostałem żadnej odprawy ani krzyża zasługi i tylko myśl mnie gnębi cicha, czy zwolniono mnie jedynie z funkcji partyjnych czy także z roli wybitnego intelektualisty. Raz jeszcze nie zrobiłem kariery, ale ponieważ reklama jest dźwignią handlu, więc w zieleniaku na rogu, gdzie śledzone z zapartym tchem mój wspaniały awans polityczny, dostaję teraz papierosy poza kolejką.
Przyznam, że do dzisiaj, a piszę to w dzień noworoczny, nie rozumiem za bardzo, co się stało. Czy może inaczej, rozumiem, ale nie chcę głośno o tym mówić. Powiem więc cicho i w formie pytającej. Czy moja krótka kariera polityczna posłużyła jedynie gazetom do tego, żeby miały o czym pisać? Czy może jednak coś za tym stało? Czy ktoś, choćby przez moment, miał nadzieję, że rzeczywiście na polskiej scenie politycznej potrzebna jest nowa jakość, ale jeżeli tak, to czemu nikt mnie, ani, o ile wiem, Leszka Balcerowicza, o nic nie spytał? A może po prostu wszystkie pogłoski na temat zmiany były potrzebne do tego, żeby nic nie zmieniać? Wydaje mi się to najbardziej prawdopodobne. I po cichu, cichuteńku, myślę, że tym razem zwycięstwo naszych partii jest całkowite.
Siedzę więc przy oknie, na łąkę i las spoglądam, z nieba mżawka siąpi, błoto okrutne, w piecu drzewo trzaska, psy zająca gonią, niepomne, że szans najmniejszych nie mają, a ja się raduję, że na żadne zebranie już nie pójdę, że nikt mi nie każe czegoś rozgrywać i że nie będę musiał o niczym z politykami rozmawiać. Polska to kraj duży i jakoś się wybroni. Skoro pomagać nie muszę, to mogę na wsi książki przeglądać, studentów uczyć, teksty pisać i mieć nadzieję, że jak ktoś przeczyta, to powie: ten to chociaż nie miał interesu, żeby to lub owo napisać. Interes pewien wprawdzie miałem, bo z tego przecież żyję, ale nie interes partyjny. Interes ten raczej zresztą lekko jest zwiotczały i kiedy myślę, ile trzeba by się naharować, żeby mu męskość przywrócić, to moje uczucie błogiej ulgi jeszcze się wzmaga. Publicznie zajmować się takimi sprawami? Przecie to wstyd i poruta.
Pewnie, że żal mi serce ściska. Tylko jak to zrobić, żeby dalej nic nie robiąc w gazetach występować, intelektualistą być nazywanym, w świetnym towarzystwie teoretycznie się obracać i jeszcze coś na tym zarobić? Pewnie się nie da. W życiu podobno nie ma nic za darmo, mnie przez dziesięć tygodni się trafiła polityczna kariera na niby, ale widocznie nie umiałem mądrze postępować, tak żeby jeszcze z roczek, dwa potrwała, bo potem może bym został premierem albo nawet… I dalej bym na wsi siedział, kwiaty by się rozwijały i więdły, grzyby, zależnie od roku, były mniej lub bardziej liczne, a ja bym robił to samo, czyli nic.
Zapraszamy do księgarni:
Marcin Król | Styl Myślenia. O Polsce i Europie z odwagą. Zbiór publicystki z Res Publiki z lat 1979-2007